sobota, 26 grudnia 2015

Świąteczna instalacja






















Choinka, stroik, świeca, czy gwiazda betlejemska to takie oczywiste świąteczne dekoracje, ale coraz częściej w różnych miejscach naszych domów pojawiają się takie mniej oczywiste. Ja mam kawałek pustej ściany, na której mam nadzieję kiedyś zawiśnie mój własnoręczny patchwork, tymczasem jej pustość zachęciła mnie do powieszenia na niej, a raczej na ograniczających ją karniszach świątecznej dekoracji. Pomysł rodził się dzień przed Wigilią. W dekoracji wystąpiły zrobione przeze mnie frywolitkowe śnieżynki wg wzoru Jana Stawasza i obrobione na szydełku bombki. Te dwie w centralnej części zdjęcia z naklejonymi ozdobami frywolitkowymi nie są mojego autorstwa, zrobiła mi je kiedyś Zosia Wiktorska. Całość uzupełniły choineczki i gwiazdki kupione w sklepie.


Bombki powstały jeszcze zanim zaczęłam prowadzić blog. Cały czas obiecuję sobie, że znajdę czas i dorobię parę nowych. Zdarzyło się, że dwie się potłukły i trzeba było częściowo je spruć, włożyć na nową bombkę i dorobić górną część raz jeszcze.

Takie szydełkowe bobki są naprawdę nietrudne i do zrobienia w jeden wieczór, warto spróbować i zrobić sobie takie własnoręczne dekoracje, gorąco zachęcam nawet osoby początkujące.













Oprócz dekoracji na ścianie pod żyrandolem zawisł wieniec z jemioły z podwieszoną ozdobą ze słomy. Strumień ciepła z płonącej na wigilijnym stole świecy wprawiał słomiane anioły w ruch.

Moja choinka od wielu lat ta sama i taka sama nie ma na sobie nic rękodzielnego, a innych świątecznych "rękoczynów", które już na blogu pokazywałam powtarzać nie będę. 
Tegoroczny grudzień nie sprzyjał tworzeniu nowych ozdób, ale czasem tak jest, że nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć i zaplanować. Może teraz koniec miesiąca przyniesie trochę spokoju i uda mi się skończyć jakąś nową robótkę. Choć można już z powodzeniem powiedzieć "święta, święta i po świętach", to wszystkich moich czytelników świątecznie pozdrawiam i życzę Wam wejścia w kolejny rok w zdrowiu z radością i planami na przyszłość, zwłaszcza tymi twórczymi.

sobota, 5 grudnia 2015

Igłą rysowane

Już od jakiegoś czasu podglądam różne patchworkowe prace. Często też odwiedzam blog Wiesi. Podziwiam jej piękne prace i staranne pikowanie, jestem także pełna podziwu dla jej systematycznej pracy nad materią i warsztatem. Z tym większym zainteresowaniem śledzę jej poczynania, że miałam okazję poznać ją osobiście w czasie ubiegłorocznych wakacji.
Po tym spotkaniu podjęłam próby samodzielnego pikowania i nie powiem, byłam z tych prób zadowolona.
Ale czas pędzi jak szalony, ja nie bardzo mam czas na siedzenie przy maszynie, jednak, gdy na grupie Patchwork po polsku przeczytałam o kursie w Szkole Patchworku Anny Sławińskiej, który prowadzi Wiesia Pawłowska, to zapiszczałam z radości i modliłam się, żeby inne okoliczności nie pokrzyżowały moich planów kursowych.
Po wykładzie teoretycznym dostałam kanapkę na której miałam dać upust swojej wenie. Główkowałam, jak tu nie zepsuć tej przestrzeni. Nieświadoma tego co czynię, przy pomocy cyrkla pamiętającego jeszcze czasy nauczania początkowego w mojej szkole podstawowej wykreśliłam gwiazdki, a potem jeszcze dorysowałam od nich śnieżynki. Zarówno pikowanie z wolnej ręki po liniach prostych, jak i po tak skomplikowanych, jak rysunek gwiazdki, to na moim etapie ostra jazda bez trzymanki, jednak jakoś dałam radę. Potem trzeba już było dokomponować coś, co te gwiazdki, jak i śnieżynki wyeksponuje.
I powstała taka oto podkładka świąteczna, którą na koniec oblamowałam.
Rysowanie igłą maszyny bardzo mi się podoba.




Na dworze też powoli zaczyna robić się zimowo. Dni są co prawda ciepłe, ale niektóre poranki dostarczają pięknych wrażeń. Ciekawe jaką aurę przyniosą nam święta?

niedziela, 29 listopada 2015

Porządków świątecznych czas zacząć


Czas płynie nieubłaganie. Niedawno pakowałam się na urlop, a tu święta za pasem. Ktoś może powie hola, to jeszcze prawie miesiąc, ja jednak postanowiłam nie zostawiać sprzątania  na ostatnią chwilę.
W ten weekend padło na sprzątanie kuchni i uświadomiłam sobie, że na tym blogu nie pokazywałam jeszcze moich frywolitkowych ząbków. Te ząbki to taka praca, która łączy moje wcześniejsze lata frywolitkowania z tym, co powstało ostatnio. Jest to więc praca przełomowa.


Dlaczego akurat ząbki? Bo chciałam mieć w kuchni coś frywolitkowego, a ząbki właśnie nawiązywały do dekoracji kuchni mojej Babci, które od włczesnego dzieciństwa bardzo mnie intrygowały. Moje powstały w wersji, jakiej nigdy u nikogo nie widziałam. Gotowa koronka została przyszyta do uszytej na wymiar półek tkaniny. Dzięki temu nie potrzebują one dodatkowego mocowania. W sumie jest tego cztery i pół metra błękitno-niebieskego  szczęścia.



Na etapie zamawiania mebli dopilnowałam, aby półki w witrynach były oklejone na biało. 
Wiem, że wiele z was patrzy ze zdumieniem na ten niebieski kolor, bo nie każdy lubi, ale moja kuchnia jest cała w kolorach bolesławieckiej ceramiki i stąd niebieskie ząbki pasują tu jak najbardziej. 
Zastanawiam się, czy przy okazji kolejnego malowania ściany nie staną się popielate, bo na razie to jest jakiś bardzo delikatny błękit.
Kiedyś w planach do tych ząbków był jeszcze lambrekin i obrus, ale na razie ciągle to pozostaje zawieszone w czasie przyszłym. 
Wierzę, że przed  świętami uda mi się pochwalić czymś, co będzie i świąteczne i nowe. Trzymajcie za mnie kciuki.









No a tak szafka wygląda w całej okazałości. Jest jeszcze jedna narożna, ale tam były refleksy w szybie nie do opanowania i postanowiłam ją sobie odpuścić.

I jeszcze dwa słowa w kwestiach technicznych. Ząbki są wykonane z dwóch kolorów bawełnianych nici Cable 5. Wyszło w sumie prawie po 50 g każdego koloru.





czwartek, 12 listopada 2015

Zdążyć przed zimą

Wczoraj dostałam sąsiedzką reprymendę, że blog leży odłogiem i nie wiadomo, co się u mnie dzieje. Kwintesencją wszystkiego może być tytuł ostatniego wpisu i tyle.

Jednak w tym całym zawrocie głowy i permanentnym braku czasu, który towarzyszy mi od dobrych dwóch miesięcy, udało mi się skończyć jedną rozpoczętą wiosną pracę.





Nie widziałam nigdy gotowego szala wykonanego wg wzoru Shetland Ruffles autorstwa Kieran Foley, ale wzór ten zachwycił mnie tak bardzo, że postanowiłam spróbować. Zastosowane przeze mnie kolory nie odbiegają zbytnio od autorskiego pierwowzoru. Miałam w domu szary melanż Drops Delight, który pierwotnie był kupiony na Semele, ale po trzykrotnym rozpoczynaniu pierwszego listka i braku możliwości prucia postanowiłam dać za wygraną i zrobić wymarzoną Semele z innej włóczki, co wyszło wszystkim na dobre: i mnie, i Semele, i szalowi, który widać na zdjęciu obok. Ten szary melanż jest po prostu stworzony do takiego wzoru, zarazem prostego, ale niebanalnego.  


Teraz chodzi za mną, aby do tego szala dorobić czapkę, ale ja przecież żadnej czapki nie popełniłam, nawet wg cudzego wzoru, a tu aż się prosi, żeby zrobić coś "na tę samą melodię". Zanim za to się zabiorę powciągam jeszcze nitki, aby szal był już całkowicie wykończony. Kusiło mnie, żeby zrobić z niego omot, ale jest chyba za szeroki i w takiej wersji nie dałoby się wyeksponować całej jego urody.

Ten szal to prawie 180 cm długości i 60 cm szerokości. Zużyłam na niego po 150 g. Szarego Drops Delight i YarnArt Wool w kolorze fuksji. 














Poniżej wgląd na całość w trakcie blokowania.



niedziela, 18 października 2015

Skąd wziąć czas?

Są w naszym życiu takie tygodnie lub nawet miesiące, w których kompletnie nie mamy czasu, ani głowy do zabrania się za robótki. Czas tak przyspiesza, że trudno nam nadążyć za kartkami spadającymi z kalendarza. Ustalamy sobie rozkład dnia i plan zajęć, ale nie wszystko udaje nam się zrealizować, a o czasie na pasje, to już na pewno należy zapomnieć. 

Wczoraj z trudem zabrałam się za drugie okrążenie mojej gwiazdki. Przy okazji nagrałam nawet film, żeby pokazać Wam moją autorską konstrukcję. To jednak mój debiut operatorski, reżyserski i jako głos do podkładu, więc musicie wybaczyć i dać trochę więcej czasu na sfinalizowanie tej filmowej produkcji.

Mimo owego nadmiaru wrażeń
i zdarzeń udało mi się w tym tygodniu wybrać na spotkanie z koronką klockową prowadzone przez Małgorzatę Połubok i pod jej fachowym okiem trenowałam robienie gwiazdek, czyli przechodzenia przez siebie trzech par nitek.

Osobiście uważam, że obojętnie czy robi się koronkę klockową, frywolitkę, szydełkiem, czy na drutach, to robienie próbek ma sens i wszystkie takie próbki i wzorniki służą doskonaleniu własnego warsztatu!


Niezależnie od rozkładu zajęć i stopnia zabiegania, nie można i nie należy przegapić tego, co dzieje się z naszą przyrodą. Jesień pełną parą, ale daje nam fory i brak większych przymrozków sprawił, że możemy cieszyć się tą feerią barw liści. Są naprawdę obłędne i każdego dnia inne. Najchętniej ten czas przesiedziałabym w parku, ale tak się nie da. Jednak jadąc samochodem po prostu nie mogę się napatrzeć, a co dzień jest inaczej, bardziej intensywnie! Wiem jednak, że to ulotne piękno można zatrzymać tylko w obiektywie. Można też spróbować przenieść to piękno do naszych prac.












Odrobina światła sprawia, że kolory prawie tańczą na koralach kaliny. I jak spoglądamy później na takie zdjęcia, to pamiętamy tak wiele z tych wrażeń, które towarzyszyły naciśnięciu migawki! Cieszmy się urokami jesieni, a na robótki i tak zimą będzie dość czasu! Choć przyznam szczerze, że postanowiłam tej zimy w cieplejsze dni robótkować na świeżym powietrzu. Nie wiem, czy mi się to uda.















czwartek, 8 października 2015

Czas na zmiany

Patrząc na charakter moich ostatnich wpisów można by dojść do wniosku, że blog, który prowadzę, jest o dzierganiu, gdy tymczasem rozpoczynając jego prowadzenie nie robiłam na drutach wcale, a wcale. Tak się jednak składa, że przez ostatnie miesiące rzeczywiście machanie drutami bardzo  mnie wciągnęło. Jest to rodzaj robótkowania, gdzie można przysiąść się na chwilę, zrobić jakąś sekwencję i odłożyć. Są jednak prace, gdzie nie jest to takie proste, albo wymaga to dużej dyscypliny. Jedną z takich technik jest koronka klockowa. Wczoraj po raz pierwszy od dwudziestu miesięcy nawinęłam klocki i oto pierwszy etap gwiazdki bożonarodzeniowej można uznać za skończony. Po takiej przewie powinnam wziąć sobie zwykłe gładkie nici i przypomnieć to i owo, a ja tymczasem sięgnęłam do szufladki z metalizowanymi. Teraz pora na przystąpienie do ataku, ale zanim to nastąpi muszę rozpoznać taktycznie brzeg. Chyba możecie liczyć na to, że w ciągu tygodnia zobaczycie efekt końcowy. Czy jak ją skończę to spadnie śnieg? Prognozy na to wskazują. 

Drutów nie odkładam jednak na długo. W trakcie jest jeden prezent gwiazdkowy i dzisiaj przypomniano mi, że święta za pasem i nie ma już wiele czasu na porządki i robienie ozdób, bo grudzień to powinnam zarezerwować na pieczenie pierniczków. Oj jest w tym trochę racji.

sobota, 12 września 2015

Gdy zachcianka staje się wyzwaniem

Do niedawna włóczki interesowały mnie wyłącznie pod kątem wykorzystania ich w koronkach klockowych, a tymczasem w październiku miną dwa lata, gdy zaczęłam rozważać sięgnięcie do szuflady z drutami. Od tego czasu wiele się zmieniło w moim robótkowym świecie, a gdy zobaczyłam ten wpis i obejrzałam podlinkowane w nim książki, to zamarzył mi się taki szal z cienkiej włóczki. 
Nie bardzo widziałam jednak możliwość kupienia tej włóczki, bo zakup pojedynczego motka jest wysoce nieopłacalny. Postanowiłam, że wydziergam go z wełenki 1400 m w 100 g i nawet takowy zaczęłam.
Jednak, nadarzyła się okazja wspólnego zakupu magicznych motków i tym sposobem stałam się posiadaczką bodaj najcieńszej wełenki na świecie.Jest naprawdę bardzo, bardzo cienka, cieńsza, niż widzicie ją na ekranie. Trochę boję się za nią zabrać, zresztą na razie nie ma takiej potrzeby, ani takich planów, ponieważ najpierw muszę dokończyć bieżące robótki, a jest ich całkiem nie mało. Swój pierwszy orenburski szal wydziergam z włóczki jak pierwsza z prawej, tylko nie w białym, a w stalowym kolorze. Mam już rozpoczętą robótkę. Dzierganie z tak cienkiej wełny jest dużym wyzwaniem i wymaga pracy w skupieniu, dlatego też trudno mi jest sobie wyobrazić po sięgnięcie po tą maksymalną cieniznę.

























Zaczęty szal i tak leży odłogiem, gdyż ostatnio najwięcej czasu poświęcam dzierganiu swetra, który ma mieć trochę sportowy fason. Dziergam podwójną nitką. Robi się dość sprawnie i bezproblemowo, ale 240 oczek w obwodzie sprawia, że nie przybywa zbyt szybko. Liczę jednak, że zdążę przed pierwszym śniegiem. Nie mam wprawy w robieniu odzieży, ale bardzo chętnie noszę wydzierganą wiosną kamizelkę i ta praca zachęciła mnie do dalszych prób odzieżowych.

sobota, 29 sierpnia 2015

Mimozami, jesień się zaczyna ...

























Tak kiedyś śpiewał Czesław Niemen i pewnie w głowach wielu z nas ta melodia gości sobie czasem. Przez lata całe nie rozumiałam skąd te mimozy i o co chodzi, aż tu ktoś mnie uświadomił, że w pewnych częściach Polski mimozami nazywane są nawłocie kanadyjskie. W mojej okolicy w ostatnich dwudziestu latach rozpleniły się niesamowicie i ... kwitną już od dwóch tygodni złocąc łąki swoimi wiechami, a szerokie piramidy drobnych koszyczków kołyszą się przy każdym powiewie wiatru. Ich kwitnienie zapowiada nieuchronne nadejście tej chłodniejszej i ciemniejszej pory roku. Gdyby ktoś chciał się upomnieć, że naszym rodzimym symbolem zbliżającej się jesieni jest kwitnący wrzos, to spieszę Was zapewnić, że on też już kwitnie. Pora rozpocząć robótkowe przygotowania na ten chłodniejszy sezon.

W moich dzianinach prezentowanych tutaj w poprzednim poście w zasadzie postępów brak, a ja tymczasem robię próbkę do swetra. Docelowo nie będzie robiony na drutach, jak na zdjęciu, chociaż nie będę się zarzekać, ale na potrzeby tej próbki wyciągnęłam stare poczciwe długie druty, które okazują się posiadać całkiem ostre końce, ale że w tym tysiącleciu robiłam wyłącznie na drutach z żyłką, ewentualnie pończoszniczych, to te obijają mi się wszędzie po prostu strasznie!

Co myślicie o swetrze w kolorze jak na załączonym zdjęciu? Włóczka jest czystą wełną i to bardzo cienką: 600m/100g, dlatego postanowiłam  dziergać z podwójnej nitki.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Dziewiarskie przydasie - robótkowe innowacje

Tak jak kiedyś poszukiwałam idealnych drutów (idealnych dla mnie oczywiście), tak teraz eksperymentuję z różnymi markerami. Ostatnio padło na O-ringi, czyli małe gumowe uszczelki. Nie wiedziałam nawet, że mogą być inne, niż czarne, a tu proszę w pięknym kolorze zielonego jabłuszka. Nie są bardzo sztywne, nie ślizgają się za bardzo po drucie, jednym słowem jak na razie idealne. Do ich zalet należy dopisać przystępną cenę.

Drugim moim pomysłem na wykorzystanie tego, co może jest w domu, jest licznik do rzędów w postaci kłódki z szyfrem. Jeszcze z niej nie korzystałam, ale pomysł powstał w mojej głowie. Zaczynam dziergać szarą i mam nadzieję wyjątkowo ciepłą mgłę, bo szara zimna mgła kojarzy mi się wyjątkowo z rodzimą literaturą fantasy. Żeby zrobić ten szal trzeba będzie przerobić setki rzędów. Oj zapowiada się bardzo długie i żmudne dzierganie. Na wczorajszym spotkaniu robótkowym Ewa uświadomiła mnie, że na zrobienie klasycznego orenburskiego szala wprawne dziewiarki potrzebują ok. dwustu pięćdziesięciu godzin. Klasyczny szal ma wymiary ok. 150x150cm, mój będzie prostokątny i myślę, że co najmniej połowę mniejszy. Ale i tak pracy będzie mnóstwo, a ja niestety, nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem wprawną dziewiarką. Czy aby nie porywam się z motyką na słońce? Ewa stwierdziła także, że nie należy mieć więcej niż cztery zaczęte robótki i tutaj szybki remanent: dziewiarskich pięć + jedna do sprucia, frywolitkowych dwie, hafciarskich dwie i jedna krawiecka. Trzeba będzie popracować nad zbliżeniem się do magicznej liczby cztery. W ostatnim tygodniu nie bardzo byłam w stanie robić cokolwiek, ale za to przeglądałam sobie literaturę dziewiarską i snułam plany... Tym bardziej trzeba pokończyć to, co zaczęte. A jak u Was wygląda robótkowy remanent? 

niedziela, 16 sierpnia 2015

Alpejskie łąki w letnie upały


Jest szansa, że letnie upały właśnie się kończą. Chyba wszyscy mają dość i trudno się temu dziwić. Gdy zaglądam na zaprzyjaźnione blogi widzę, że niewiele tam jest nowych wpisów. No ale trudno jest tworzyć przy takiej pogodzie. Ja starałam się nie dawać za wygraną i tak powstała moja wersja Alpejskich łąk wg wzoru, którego autorem jest Oksana Kuschovenko. Szczerze mówiąc, to jest ona autorką pomysłu na chustę z wykorzystaniem wzoru kultowej japońskiej projektantki Hitomi Shida, a wzór jest między innymi w tej książce.  Przez meandry tworzenia tego ażuru prowadziła mnie Intensywne Kreatywna. Dzięki jej filmikom wszystko było do przebrnięcia.

Chusta powstała z wspaniałej wełenki Merino Lace 400 w kolorze nr. 78, czyli turkusowym. Kupiłam  125 g.  Na chustę zużyłam 103g i koraliki TOHO8 w ilości 530 szt. Zostały umiejscowione po 3 szt. w ogonkach liści i w każdej z 260 pikotek. Robiłam  drutami 3,25 mm (część gładka) i 3,5 mm (ażur). Chusta powstała w 16 dni i jest to chyba mój rekord. 
Wymiary: po zblokowaniu 183 cm x 55 cm. Ta wełenka w blokowaniu nie rozciąga się aż tak bardzo, jak inne.

Przy okazji tej pracy przekonałam się, jak przydatną rzeczą jest mini mata do koralików. Ma 8,5 x 14,5 cm i idealnie nadaje się do pracy w trudnych okolicznościach przyrody, gdzie koraliki mogłyby nam się rozsypać, czyli np. w podróży lub w ogrodzie. Wczoraj dziergając w kuchni nieopatrznie wysypałam koraliki do małego trójkątnego naczynka, ale trąciłam je i w konsekwencji musiałam zbierać koraliki rozrzucone po całym pomieszczeniu. A z tą matą nic takiego się nie przydarza. W podróży też świetnie się sprawdziła. Denerwuje mnie tylko jej sztuczny zapach, ale ...
Trochę nagimnastykowałam się z rozpinaniem chusty w czasie blokowania. Chciałam, żeby szybko wyschła, a na poddaszu było ze 40C i dosłownie jest skropiona kapiącym z mojego czoła potem. Szpilek też nawbijałam całkiem sporo.
Uroda gotowej chusty wynagradza wszystkie trudy. Jest naprawdę piękna! To mój pierwszy ażur i już wiem, że na pewno nie ostatni. 





wtorek, 28 lipca 2015

Szaleństwo szufladkowania

Zupełnie niespodziewanie i nieplanowanie  stałam się posiadaczką szafki na katalog biblioteczny. Zanim do mnie trafił służył zgodnie ze swoim przeznaczeniem w miejscowej bibliotece, a teraz jest bardzo pożytecznym meblem w moim pokoju na różne robótkowe przydasie. Nie mówię, że dzięki niemu  zaprowadzę porządek w nitkach i niteczkach, bo raczej nie było w nich bałaganu. Wcześniej mieszkały w większych i mniejszych pudełkach i pudełeczkach i był w miarę możliwości poukładane.Teraz jednak, co by tu nie powiedzieć, dostęp do nich jest znacznie łatwiejszy. Szufladki dzięki blokadzie można wysunąć do samego końca i nie wypadną.

Jak widzicie na zdjęciu całości szufladek jest aż trzydzieści i póki co jeszcze wszystkich nie zapełniłam. Na razie trafiły tam rzeczy w sposób oczywisty pasujące do tych niewielkich szufladek, czyli nici, guziki, kolorowe wstążki i tasiemki i proste druty. Myślałam, żeby go przemalować, obkleić i jeszcze inne pomysły chodziły mi po głowie, ale z uwagi na jego prawie idealny stan zdecydowałam się tylko go umyć i zasiedlić.
Teraz powab nitek dociera do mnie po wyciągnięciu każdej z dziesięciu dolnych szufladek. Kordonków ani włóczek tu nie wkładam, bo małe szufladki nie bardzo się do tego nadają. 


Ostatnio szaleję porządkowo i wkrótce remontowo, dlatego też mój czas na robótki jest mocno ograniczony. Tydzień temu w weekend zaczęłam "Begonię", a w ostatnią niedzielę "Coś pożyczonego" bo ten szal zaplanowałam z  czarnej włóczki i trzeba go robić przy dobrym oświetleniu, czytaj w letnim dziennym świetle. Jednak był falstart i dwadzieścia jeden rzędów koronki brzegowej zostało unicestwionych. Ale myślę, że latem nie tylko ja mniej zajmuję się robótkami.

niedziela, 12 lipca 2015

Przed końcem sezonu truskawkowego

Rok temu popełniłam serwetkę na stolik ogrodowy i cały czas planowałam cztery mniejsze do kompletu. Co jakiś czas wyciągałam z szuflady tkaninę w poziomki, macałam i odkładałam na swoje miejsce. Jednak, gdy w tym roku pojawiły się pierwsze truskawki postanowiłam wrócić do tego projektu. Stwierdziłam, że to dobra robótka na urlop i zabrałam ze sobą.




W tym prostym wzorze największym problemem jest początek, czyli precyzyjne rozliczenie i obrobienie. Jak zrobi się dwa pierwsze rzędy to wszystko idzie już dalej bardzo szybko. Oczywiście zdarzyło mi się spruć w każdej z serwetek średnio po jednym rzędzie, ale tak to jest, jak się robi przy szydełkowaniu inne rzeczy.





Aby raz na zawsze uporać się z mozolnym początkiem rozpoczęłam obrabianie wszystkich serwetek równocześnie. Tak, zdecydowanie najtrudniej było zacząć. 
Więcej na temat tego, jak rozliczyć pisałam rok temu przy okazji obrabiania dużej serwetki. 
Przy okazji tej robótki przypomniało mi się, że kiedyś zamarzyły mi się firaneczki do mojej biblioteczki, ale cały czas pozostaje to w sferze dalszych planów robótkowych.
Na całość zużyłam nie mniej, nie więcej tylko sześć motków Kordonet 30. Dzisiejszy piękny letni dzień spędziłam z drutami pod lipą. Było bardzo przyjemnie.

niedziela, 28 czerwca 2015

Podróże z pasją - Wołogda Vita Lace 2011

Weekend, który dobiega właśnie końca nie przypomina nic z lata. Co z tego, że mamy najdłuższe dni w roku, jak już o 20:30 było ciemno! Przy okazji robótkowania, bo przecież nie dało się nigdzie wyjść, przypomniało mi się, że cztery lata temu byłam w zgoła innym miejscu - w samym środku koronkowego święta.
W ostatnim tygodniu czerwca 2011 roku miałam okazję pojechać do Rosji, a konkretnie do Wołogdy i wziąć udział w festiwalu koronki. 



Kto w Polsce słyszał o Wołogdzie? Wszystkie osoby, które choć trochę miały do czynienia z koronką klockową na pewno coś słyszały. I tak jak u nas Bobowa jest znana głownie koronki klockowej, Wołogda jest rosyjską stolicą tej techniki i posiada imponujące tradycje w tej dziedzinie. Dorobek wołogodzkich (nie wiem, czy dobrze odmieniam!) koronczarek można podziwiać w Muzeum Koronki w Wołogdzie. Jest to naprawdę godne pozazdroszczenia placówka! Nie tylko, jeśli idzie o zbiory, ale również projekt wnętrza muzeum, które prezentuje koronkę, ale również
intryguje nowoczesnym designem i dekoracjami. W muzeum znajduje się także sala dydaktyczna, która zachęca aby spędzić w niej trochę czasu. Może doczekam czasów, że w Polsce powstanie muzeum rękodzieła z takim rozmachem.  
Festiwal koronki był jedną z trzech głównych imprez. Równolegle odbywały się Festiwal Lnu i Dni Wołogdy. Z tej okazji przygotowano wspaniałe widowisko kostiumowe prezentujące podróż lnu i koronki ze wschodu na zachód Europy. Całość zamykał pokaz mody.
Wśród stoisk festiwalowych była oczywiście obecna Polska, a konkretnie Bobowa.






Kolejne edycje festiwalu, z tego co wiem, nie były już organizowane z takim przytupem.
Z perspektywy ostatnich kilkunastu miesięcy i tego, co dzieje się na świecie myślę sobie, że bardzo ważne jest, aby ludzie komunikowali się ze sobą przez kulturę i że za wszelką cenę tą wymianę kulturalną trzeba kontynuować. Chyba w każdym człowieku istnieje naturalna potrzeba piękna i tworzenia, czasem może nieodkryta.




W czasie festiwalu odbyło się bicie rekordu ilości osób robiących w jednym miejscu koronkę. Koronczarek i koronkarzy (tak, tak) było ponad 500. Z tego wydarzenia pozostał mi dyplom z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi cyrylicą.









W czasie zwiedzania domu mieszczańskiego rzucił mi się w oczy mebel, który od razu bez namysłu postawiłabym sobie w salonie. Stolik do robótek ręcznych z przegródkami na różne akcesoria. No ja ze swoimi akcesoriami w tym stoliku zdecydowanie bym się nie pomieściła, ale co tam!








Oprócz trzech głównych imprez było jeszcze sporo dodatkowych. Wołogda leży w połowie drogi między Moskwą a Petersburgiem i w końcu czerwca noc trwa tam może trzy godziny, a nawet w jej czasie nie zapada kompletna ciemność. To był bardzo intensywny i pełen wrażeń tydzień! 
Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze pojechać do Rosji, a może nawet spełnić największe marzenie związane z tym krajem, czyli zanurkowanie w Bajkale.












Cieszę się z tych wspomnień i faktu, że też tam byłam, ale pora wrócić do rzeczywistości. Jest szansa, że w najbliższych dniach lato wróci i będzie się można cieszyć czarem letniej nocy. To jest ta pora roku, kiedy przede wszystkim trzeba ładować akumulatory.
Przemycę tu jedno zdjęcie host w porannym deszczu. Okazuje się, że do robienia zdjęć słońce nie jest niezbędne. Obiecuję, że w następnym poście pochwalę się skończoną pracą. 

niedziela, 21 czerwca 2015

Od pierwszego wejrzenia

Czerwiec, jak do tej pory nie sprzyjał mojemu robótkowaniu.  Od początku miesiąca zajmowałam się zupełnie czym innym i również blog leżał odłogiem. Nie mam nic nowego do pokazania, ale przy okazji oglądania swoich i cudzych zdjęć dmuchawców przypomniało mi się, że całe wieki temu popełniłam żakiet, na którym są między innymi dmuchawce. 
Wiele lat temu, w numerze Burdy z marca 1994 roku zobaczyłam lniany haftowany żakiet i wpadłam w zachwyt. Był on tak wielki, że nie zastanawiając się nad swoimi umiejętnościami krawieckimi samouka, porwałam się na haftowany żakiet z podszewką. W tamtych latach odwiedzałam dom rodzinny najwyżej raz w miesiącu i gdy pokazałam mojej Mamie jedną połowę przodu na tamborku, popatrzyła z politowaniem i stwierdziła, że miną lata świetlne, zanim skończę. Jej zdziwienie było ogromne, gdy przy okazji kolejnej wizyty mogłam zaprezentować skończone dzieło. W tamtych latach wiele materiałów i akcesoriów występowało w niewielkim wyborze i guziki okazały się problemem. Była moda na metalowe, a takie naturalne, w stylu "eco" nie były dostępne. 

Wpadłam na pomysł, żeby zrobić obciągane tkaniną. Gotowy żakiet nosiłam z prawdziwą dumą! Miałam zrobić jeszcze kamizelkę zapinaną na haftki, tkanina na nią chyba jeszcze gdzieś jest w mojej przepastnej szafie. Może się teraz skusić?
Żakiet jest jedyną jak do tej pory haftowaną sztuką odzieży, która wyszła spod mojej ręki. Teraz po lewej stronie podkleiłabym fizelinę, ale wtedy jakoś nie przyszło mi to do głowy, jednak dobre napięcie na tamborku i tak dało dobry efekt.
Tkanina użyta na żakiet to elano-len, nie wiem czy teraz są jeszcze takie do dostania. Gniecie się trochę mniej, niż gdyby był wykonany z czystego lnu.

sobota, 30 maja 2015

Z lenistwa na głęboką wodę

Od jakiegoś czasu chodziło za mną spróbowanie pikowania z wolnej ręki, ale jakoś nie mogłam zebrać się w sobie i usiąść z takim zamiarem do maszyny. W ostatnich miesiącach zaczęło korcić mnie bardziej i zamówiłam sobie literaturę na ten temat. Jej nadejście zbiegło się w czasie z zapowiedzią nowego cyklu na blogu Wiesi  o nauce pikowania. Z niecierpliwością czekałam na pierwszy wpis i gdy tylko się ukazał z tego co było pod ręką zrobiłam kanapki i spróbowałam.

Pierwszy kontakt ze stopką do pikowania omal nie spowodował jej zniszczenia, ale potem było już tylko lepiej. Pierwsza kanapka posłużyła do opanowaniu ruchów w każdą stronę, choć przyznam szczerze, że nie łatwo jest przestawić się mentalnie na szycie bez transportu tkaniny, skoro nigdy się tego nie robiło. 





Gdy ruchy były już w miarę opanowane, zrobiłam kanapkę ze starego prześcieradła, abym mogła na nim wyrysować wzory i spróbować poprowadzić po nich ścieg. Tu już poszło mi znacznie lepiej i powoli przemierzałam igłą wyrysowane szlaczki. Już to Wiesi powiedziałam, ale jeszcze tutaj napiszę, o ile do tej pory podziwiałam jej pracę, to teraz padam przed nimi na kolana, bo to wcale nie jest tak łatwo pikować miarowo równym ściegiem, gdy tak naprawdę równość tego ściegu jest w naszych rękach i musimy zapanować nad prędkością szycia, aby się gdzieś niepotrzebnie nie zagalopować.

Gdy jakość ściegu zaczęła mnie zadowalać, zapragnęłam wypikować coś małego. Padło na etui na czytnik książek. Spodobał mi się jeden z pokazanych w książce wzorów i zaczęłam kombinować, jak go skopiować. Spieszyło mi się jednak i postanowiłam coś narysować własnoręcznie "na kształt". Poszło całkiem sprawnie i już po chwili jedna z dwóch przygotowanych kanapek pokryła się fioletowymi szlaczkami.


Pod stopką maszyny na w sumie ciemnej tkaninie nie było nic widać, zwłaszcza, że zabrałam się do pracy wieczorem. Postanowiłam zaufać swojej ręce, rzucić się na głęboką wodę i pikować samopas. tak więc po przepikowaniu pierwszej kanapki namalowany pisakiem wzór miał się nijak do tego, co zrobiła maszyna. Kanapki miały 14 cm szerokości i to nastręczało pewnych problemy z pikowaniem w okolicach brzegów.



Pierwsze rysowanie igłą zakończone! Dzięki temu powstało praktyczne etui, które wraz z zawartością zamieszka w mojej torebce. Zachęciło mnie to do dalszych prób i może kiedyś wyjdzie spod mojej ręki prawdziwy patchwork! Wiesiu dziękuję za lekcje pikowania publikowane na Twoim blogu! Myślę, że nie tylko ja dzięki nim rozpocznę przygodę z pikowaniem.