niedziela, 23 lutego 2014

Lutowy powiew wiosny

Pomimo problemów ze sprzętem udało mi się skończyć pokrowce na poduszki. Zastosowałam tu wariant minimalny, tzn. maksymalnie wykorzystałam elementy oryginalnych poduszek i tak wykłada się je górną poduszeczką na pokrowiec, a jednocześnie w pokrowcach są odpowiednie otwory, którymi można wyciągnąć sznurówki i paski do przypięcia. Jeszcze nie leżą na swoim miejscu pół dnia, a kocica już zdążyła zostawić na nich ślady swojej sierści.

Takie pokrowce to dobry motyw dla nowicjuszy przy maszynie do szycia. Grunt, to dobrze zaplanować pracę i policzyć obłożenia. Do oryginalnego wymiaru należy doliczyć zapasy na szwy plus podwójne zapasy na wypustkę. Chyba będą się dobrze komponować z serwetą, którą ostatnio popełniłam. 












Na tarasie w słońcu odnotowałam dzisiaj temperaturę 29°C, tylko leżaczek i można się opalać. W domu też kwiaty zwiastują rychłą wiosnę, a ja patrzę na nie z zachwytem i marzy mi się lniana torba z wyhaftowanym krzyżykami hipeastrum. Ale że na brak pomysłów twórczych raczej nie narzekam, to ten z lnianą torebeczką musi nabrać mocy urzędowej. Zastanawiam się tylko, czy pracować nad własnym niepowtarzalnym projektem, czy skorzystać ze wzorów sygnowanych Thea Gouverneur. To jedna z moich ulubionych autorek projektów haftów krzyżykowych.






Jednak zanim zabiorę się za projektowanie nowego haftu muszę skończyć to, co mam na tapecie, a raczej na tamborku, czyli romans z Williamem Morisem, a konkretnie jedną z jego grafik. Muszę sobie tylko odpowiedzieć na pytanie: białe, czy czerwone z białym środkiem, a jest jeszcze jedno, czerwone, które lada dzień otworzy swoje pąki.









Hipeastra, to nie koniec, przez dwa ostatnie sezony już zdążyłam przyzwyczaić się do ich niezwykłej i ulotnej urody. Dbam o nie, aby z roku na rok coraz piękniej kwitły. Największą niespodziankę sprawiły kliwie, chyba aby uczcić sześć medali olimpijskich wypuszczają sześć kwiatostanów, dwa mniejsze i cztery dość okazałe. Trudno nie skojarzyć pomiędzy proporcją pomiędzy złotymi i pozostałymi krążkami. Może się okazać, że to właśnie one zainspirują mnie do haftu na torebkę...

A zupełnie niepozornie, przy samej podłodze swoją kolbę wysuwa aglanomea... ale torebki z kwiatem aglanomei (a może aglanomey?) nie będzie :)

Zanim jednak zabiorę się za kwieciste hafty trzeba chyba pomyśleć o czymś na Wielkanoc, bo kalendarz jakoś dziwnie przyspiesza i została przed nami ostatnia sobota karnawału...





poniedziałek, 17 lutego 2014

A wszystko przez Kicię

Wczoraj przy okazji szycia serwety doszłam do wniosku, że trzeba iść za ciosem i uszyć pokrowce na poduszki do foteli ogrodowych. Poduszki są w kolorach pasujących do serwety, ale w sezonie zimowym fotele stoją w mieszkaniach i są ulubionym miejscem wypoczynku Kici. Śpi na nich równie chętnie, jak na kaloryferze. A że moja Kicia jest z tych chodzących po dworze, a czasem nawet zdarza się jej wejść do węglarki, to jasne poduszki brudzą się w tempie zawrotnym.


Potrzebuję uszyć powłoczki, które w każdej chwili można łatwo ściągnąć i wyprać. Tkanina nosi oryginalną nazwę "skóra słonia". Kocica bardzo chciała pomagać przy szyciu, zwłaszcza tam, gdzie potrzebna była miarka krawiecka. Zazwyczaj trzyma się na dystans od akcesoriów robótkowych, ale czółenka i klocki też od czasu do czasu zaprzątają jej uwagę.


niedziela, 16 lutego 2014

Przygotowania do sezonu ogrodowego

W piątek przyleciały szpaki. Przy otwartym oknie nie da się nie słyszeć ich świergolenia. Czyżby zimy miało już nie być? W sumie na to wygląda.
Wczoraj było tak ciepło, iż wczesnym popołudniem można było wypić kawę na tarasie. To chyba znak, że sezon ogrodowy za pasem.
Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie patchworkowa serwetka. 



No może patchworkowa, to za dużo powiedziane, nie mniej jednak na jej kompozycję składają się trzy tkaniny. Na początku myślałam, żeby z tłustej ćwiartki z czajniczkami zrobić ocieplacz na czajnik, ale ostatecznie padło na serwetkę.






Motyw czajniczków bardzo mi się podoba i nie wykluczone, że do serwetki dołączy inny stołowy dodatek.











Zabierając się za szycie miałam nadzieję, że "machnę" serwetkę w godzinę. Zajęło mi to trochę więcej czasu. Najważniejsze jest, że efekt jest taki, jak zamierzałam.

niedziela, 9 lutego 2014

Magia kwadratów

Wszystko przez Sylwię i jej chustę, którą dziergała na festiwalu koronek. Siedziałyśmy sobie wieczorem, gadałyśmy, Ola stukała klockami, Sylwia drutami, a ja patrzyłam jak zaczarowana na kolorowe kwadraty robione z jednej i tej samej nitki, których kolory zmieniały się z kwadratu na kwadrat jak w kalejdoskopie. I tak od początku października kiełkowała we mnie idea zrobienia czegoś podobnego. Sylwia odesłała mnie do instrukcji Krysi, a tam zobaczyłam jej jesienny szal i rozpoczęłam nerwowe poszukiwanie włóczki. Jak się człowiek śpieszy... To nie czyta do końca i tym sposobem moja wełna jest dwa razy grubsza, a szal jest może bardziej zimowy, niż jesienny.
W czasie, gdy odwiedziłam blog Krysi w poszukiwaniu instrukcji, szukałam też filmików. Tym sposobem trafiłam na blog Intensywnie Kreatywnej i za sprawą Agnieszki i tych fantastycznych rzeczy, które tworzy, chyba to nie będzie to ostatnia rzecz, którą w tym roku wydrutowałam.
Dzierganie szala zajęło mi trochę sporo czasu, ale miałam sześciotygodniową przerwę świąteczno-wyjazdową.
Cały szal został wykonany z jednego motka, a po skończeniu finalnego trójkąta zostało 30 cm. włóczki.


Praca nad szalem była dobrą okazją do przypomnienia sobie podstaw techniki. Przy okazji odkryłam, że dostępne są fantastyczne narzędzia, o których w czasach licealnych, kiedy to popełniłam ostatni sweter, nawet nie marzyłam.




















Dowiedziałam się również, że po zakończeniu robótki należy ją naciągnąć, żeby nadać jej pożądany wymiar i kształt.

Początki szala przedstawiały się bardzo skromne i nie spodziewałam się, że po wypraniu i naciągnięciu uzyskam efekt prześwitującej dzianiny.

niedziela, 2 lutego 2014

W poszukiwaniu czółenka idealnego

Gdy dziesięć lat temu zaczynałam swoją przygodę z frywolitką, jeśli idzie o czółenka, nie było w czym wybierać. W sklepach było do kupienia tylko czółenko plastikowe rozkładane (5) i choć w ręce leżało całkiem nieźle, to nie dało się na nie nawinąć zbyt wiele nici. 
Drugim czółenkiem, którego posiadaczką stałam się w pierwszych miesiącach zabawy z czółenkiem, było czółenko drewniane (4) robione przez stolarza w Wielkopolsce. Jest fantastyczne, ale moje zużyło się trochę i wyszczerbiło. Myślę, że po remoncie generalnym, który planuję, będzie się dalej nadawało do pracy. 
Od dawna było też dostępne czółenko z szydełkiem, które miało zapasową szpuleczkę (8, 8a), ale dla mnie kompletnie się nie sprawdziło i zdecydowanie nie lubię nim robić. Jednym z moich ulubionych jest "bursztynowe" PRYM. Co prawda nawijanie jest trochę uciążliwe, bo jego końcówki dość ciasno się schodzą, za to biorąc pod uwagę wielkość, wchodzi dość sporo nici, a czółenko nie rozwija się. 
Bardzo lubię też czółenka Clover. Swoje kupiłam w nieistniejącej już pasmanterii na terenie Blue City w Warszawie i są jednymi z moich ulubionych, ale z racji tego że lubią się rozwijać, używam ich wyłącznie do niewielkich elementów.
W ubiegłym roku odkryłam Starlit (10, 11). Są dość duże, ale świetnie sprawdzają się w czasie długich podróży, kiedy nawijanie byłoby dość kłopotliwe. Chyba wolę te bez dzióbka, bo przy tym rozmiarze czółenka nie jest on do niczego przydatny, no może być w przypadku grubszej nitki. Pod numerem 9 kryje się narzędzie (to raczej widełki, niż czółenko) do wzorów celtyckich, piętnastka do gigantycznie Tatsy. Wczoraj wymyśliłam, że wypróbuję je do frywolitki mieszanej, gdzie część wzoru będę robić szydełkiem, a część czółenkiem, ciekawe co mi wyjdzie z tego mariażu? Siódemka to czółenko zakupione przeze mnie w jednym z czeskich muzeów, bezpośrednio od osoby, która je robiła. Robi się nim dobrze, ale trzeba uważać, żeby nie pobrudzić nitki. 
A jakie jest Wasze ulubione?