sobota, 30 maja 2015

Z lenistwa na głęboką wodę

Od jakiegoś czasu chodziło za mną spróbowanie pikowania z wolnej ręki, ale jakoś nie mogłam zebrać się w sobie i usiąść z takim zamiarem do maszyny. W ostatnich miesiącach zaczęło korcić mnie bardziej i zamówiłam sobie literaturę na ten temat. Jej nadejście zbiegło się w czasie z zapowiedzią nowego cyklu na blogu Wiesi  o nauce pikowania. Z niecierpliwością czekałam na pierwszy wpis i gdy tylko się ukazał z tego co było pod ręką zrobiłam kanapki i spróbowałam.

Pierwszy kontakt ze stopką do pikowania omal nie spowodował jej zniszczenia, ale potem było już tylko lepiej. Pierwsza kanapka posłużyła do opanowaniu ruchów w każdą stronę, choć przyznam szczerze, że nie łatwo jest przestawić się mentalnie na szycie bez transportu tkaniny, skoro nigdy się tego nie robiło. 





Gdy ruchy były już w miarę opanowane, zrobiłam kanapkę ze starego prześcieradła, abym mogła na nim wyrysować wzory i spróbować poprowadzić po nich ścieg. Tu już poszło mi znacznie lepiej i powoli przemierzałam igłą wyrysowane szlaczki. Już to Wiesi powiedziałam, ale jeszcze tutaj napiszę, o ile do tej pory podziwiałam jej pracę, to teraz padam przed nimi na kolana, bo to wcale nie jest tak łatwo pikować miarowo równym ściegiem, gdy tak naprawdę równość tego ściegu jest w naszych rękach i musimy zapanować nad prędkością szycia, aby się gdzieś niepotrzebnie nie zagalopować.

Gdy jakość ściegu zaczęła mnie zadowalać, zapragnęłam wypikować coś małego. Padło na etui na czytnik książek. Spodobał mi się jeden z pokazanych w książce wzorów i zaczęłam kombinować, jak go skopiować. Spieszyło mi się jednak i postanowiłam coś narysować własnoręcznie "na kształt". Poszło całkiem sprawnie i już po chwili jedna z dwóch przygotowanych kanapek pokryła się fioletowymi szlaczkami.


Pod stopką maszyny na w sumie ciemnej tkaninie nie było nic widać, zwłaszcza, że zabrałam się do pracy wieczorem. Postanowiłam zaufać swojej ręce, rzucić się na głęboką wodę i pikować samopas. tak więc po przepikowaniu pierwszej kanapki namalowany pisakiem wzór miał się nijak do tego, co zrobiła maszyna. Kanapki miały 14 cm szerokości i to nastręczało pewnych problemy z pikowaniem w okolicach brzegów.



Pierwsze rysowanie igłą zakończone! Dzięki temu powstało praktyczne etui, które wraz z zawartością zamieszka w mojej torebce. Zachęciło mnie to do dalszych prób i może kiedyś wyjdzie spod mojej ręki prawdziwy patchwork! Wiesiu dziękuję za lekcje pikowania publikowane na Twoim blogu! Myślę, że nie tylko ja dzięki nim rozpocznę przygodę z pikowaniem.

piątek, 22 maja 2015

Wiosenna zieleń nowej chusty






























Parę tygodni temu obiecałam Wam pokazanie kolejnego entrelaca w pełnej krasie, czyli na zdjęciach, do których się przyłożę, a tymczasem czas jakoś przyspieszył. Dni mijały, a zdjęcia jakoś były tylko w mojej głowie. W końcu zrobiłam i to 9 maja, ale znów świat zawirował i pojawiły się inne tematy na tapecie, głównie zawodowe, a one musiały spokojnie poczekać. W końcu dzisiaj usiadłam do komputera i chyba trochę przekombinowałam, ale chciałam pokazać na jednym zdjęciu z dwóch stron. Oryginalnie udrapowana na żakiecie chusta zawisła na żyrandolu. Ekspresja kolorów tej pięknej włóczki bardzo mnie cieszy. Chusta wyszła całkiem spora: 210 cm rozpiętości, a w drugą stronę 100. Jest zrobiona z 250g włóczki Lang Jawoll Magic. Wygląda na ciepłą.
 

Podobnie, jak poprzednia chusta została obrobiona dookoła jednym cięgiem. 
Zaglądam na zaprzyjaźnione blogi i widzę, że na wielu z nich podobnie, jak u mnie inne, nierobótkowe sprawy przeważają. Od ostatniego wpisu nie sięgnęłam po pasiasty sweterek i nie rozplanowałam podkroju pach, ale za to zaczęłam nowy szal i jest szansa, że do urlopu skończę, a jak nie to do zimy na pewno. Jeszcze go teraz nie pokażę, bo nie chcę Was zanudzać.


Zamiast zajmować się robótkami, ja cały czas rozglądam się za kwiatkami i chłonę wiosnę. I żeby mnie zachwycały wcale nie muszą być okazałe. Marzy mi się jakiś plener na łonie natury, ale na to muszę trochę poczekać, chociaż czasem żeby coś ciekawego zobaczyć nie trzeba się daleko wybierać.










W ubiegłą niedzielę, przy okazji spaceru do urny wyborczej zobaczyłam na płocie takie cudo. W  drodze do pracy podziwiam już przekwitające nieco kasztanowce, a także całkiem świeże jarzębiny i kaliny. Oj jest cudnie. Nie chce się siedzieć w domu przy robótkach. Może w weekend siądę sobie pod chmurką i trochę podziergam.

czwartek, 7 maja 2015

Wszystko "w proszku"

Wiem, że jestem Wam winna sesję zielonej entrelakowej chusty, ale ostatnio więcej mnie nie ma w domu, niż jestem i w ostatnich dwóch tygodniach w ogóle nie miałam weny fotograficznej, choć to też niezupełnie jest prawda, bo na wyjeździe zdjęcia robiłam, ale w domu już nie ...
Zanim chusta zawiśnie na manekinie, albo na fotelu ogrodowym i udrapowana zapozuje do zdjęcia, pokażę Wam, co zaczęłam w tygodniu poświątecznym.

To mój pierwszy w życiu żakard, chociaż miłośnicy żakardu pewnie nazwaliby nazwaniem tego ściegu żakardem prawdziwym nadużyciem.
Dwa kawałki, które widzicie na fotelu to udzierg jednego tygodnia, co w moim wykonaniu jest dużym wyczynem. Przód i tył sweterka mam zrobiony do pach i czeka teraz na przypływ natchnienia i czasu. Tak na prawdę to czeka na zrobienie formy na podkrój pach i na rękawy, aby móc ciągnąć dalej. Fakt, że robi się coraz cieplej, trochę mnie od tej robótki oddalił. Może jakiś weekend sprawi, że znowu się za to zabiorę, ale takich wolnych weekendów na horyzoncie jakoś nie widać. 

Maj to dla mnie czas, kiedy patrzę na świat buchający kwieciem i co roku nie mogę się nadziwić tej magii odradzania się życia. Podziwiam delikatne zielone kwiaty klonów, patrzę na rozchylające się płatki jabłoni i mogłabym spędzać na świeżym powietrzu cały boży dzień, od świtu do zmierzchu. Proza życia jednak mi na to nie pozwala. Ale ta majowa magia i brak czasu sprawiły, że robótki chwilowo poszły w kąt, choć snuję sobie jakieś tam plany...
Z większą przyjemnością niż na druty patrzę na kaskadę kwiatów fuksji, która spada z wiszącej doniczki. Dwa tygodnie temu posadziłam w skrzynkach pelargonie, które po Zimnych Ogrodnikach wylądują na moich parapetach. Czekam na weekend, aby wziąć aparat i powłóczyć się po lesie. A las na wyciągnięcie ręki.

  
Dwa dni temu kosiłam trawę, ale jakoś uchowały się nieskoszone mniszki, aby wystrzelić w niebo kuleczkami dmuchawców. Kiedyś mieszkałam w pobliżu dwóch sporych ogrodów botanicznych. Od wiosny, do jesieni odwiedzałam je regularnie i fotografowałam, fotografowałam, fotografowałam... Trochę mi tego brakuje. Zostaje tylko dzika przyroda najbliższej okolicy. Może uda się, że urlop przyniesie jakąś odmianę i dostarczy nowych fotograficznych wrażeń.